sobota, 26 lutego 2011

Pod lupą...

Skoro już mam swoją stałą rubrykę w naszym „Stachu”, będę kontynuował jej tematykę i przedstawiał Wam kolejne osobliwości, których na naszej planecie jest całe mnóstwo.

W życiu interesujemy się wieloma rzeczami. Jedne z nich są bardziej pasjonujące, drugie mniej, ale zawsze gdy słyszymy o rzeczach niezwykłych, okazujemy pewną ciekawość i wysuwamy przypuszczenie, czy to naprawdę mogło się stać. Postaram się w tym artykule przedstawić kilka takich spraw, które we mnie wzbudziły te uczucia.
Historia pewnej kobiety - Zhang Ruifang, mieszkającej w Chinach zafascynowała dziesiątki uczonych. Kobieta ta jest zwyczajna osobą, prawie 101-letnią i żyjącą jak normalni ludzie. Przez całe swoje życie pozostawała zwykłą, anonimową Chinką, dopóki na jej głowie nie pojawiła się pewna narośl. Na początku rodzina i znajomi, tak jak i sama Zhang nic sobie z tego nie robili. Jednak z upływem czasu narośl ta zaczęła przybierać niepokojące rozmiary. Obecnie ma długość ok. 6 cm i cały czas rośnie. To jednak nie koniec sensacji. Po prawej stronie czoła staruszce zaczyna wyrastać nowy róg. Cała ta sytuacja wydaje się o tyle dziwna, że lekarze, którzy badali to zjawisko, jednoznacznie nie mogą stwierdzić, co doprowadziło do wyrośnięcia rogu. Jedni z nich mówią, że jest to narośl, często występująca u ludzi w podeszłym wieku, drudzy zaś, iż jest to nowotwór, a raczej jego skrajna forma. Sama zainteresowana nie przejmuje się swoim stanem zdrowia i na nic się nie uskarża.

Czy wiecie, jak często dochodzi do katastrof samolotowych wskutek turbulencji? Bardzo rzadko. Ale jest takie miejsce na Ziemi, gdzie wypadków takich było całe mnóstwo. Mowa tu oczywiście o słynnym Trójkącie Bermudzkim. Dla jasności jest to miejsce na Atlantyku, znajdujące się w rejonie Bermudów. Legenda otaczająca to miejsce upowszechniła się w roku 1945 po zaginięciu eskadry pięciu samolotów amerykańskich. W latach wcześniejszych, a także późniejszych z rejonu tego dochodziło do nas wiele wiadomości o niewyjaśnionych zaginięciach samolotów, a w przeważającej mierze statków. Chcąc w miarę racjonalnie wytłumaczyć przyczynę tych zjawisk, naukowcy zgłębiali wiele aspektów będących w stanie doprowadzić do takich sytuacji. I w ten sposób zaginięcia samolotów tłumaczono niszczycielskimi burzami, a zaginięcia statków ogromnymi falami, występującymi nagminnie w tamtych rejonach. Ale czy po upadku samolotu, bądź zatonięciu statku nie zostałoby śladu? Właśnie te fakty spowodowały lawinę spekulacji, która przyczyniła się do spopularyzowania mitu o fatum ciążącym nad tym obszarem. Mimo, że to wszystko, gdy o tym czytamy, wydaje się nam wyssaną z palca hipotezą, to czy odważylibyście się przelecieć tamtędy samolotem albo wpłynąć jachtem na te obszary? Ja na pewno bym to rozważył.



Kolejną, już ostatnią, anomalią, którą chcę Wam przedstawić, jest australijska góra – Uluru. Góra ta jest świętą dla Aborygenów. W Australii otaczana jest czcią, na co jednak nie zważają turyści z całego świata. Góra ta nie przyciąga turystów tylko ze względu na kult, jakim jest otaczana, ale jest ona również największym na świecie monolitem. Widok, który się z niej rozpościera jest rzekomo zachwycający. Nawet najbardziej zniechęceni turyści po zejściu z niej przyznają, że warto było się zmęczyć. Człowiek jak to człowiek, wiadomo, że z każdego miejsca chce oprócz miłych wspomnień wywieźć jakąś pamiątkę. Pomimo, że góra ta zlokalizowana jest na terenie parku narodowego, i kategorycznie zabrania się wywożenia z parku przedmiotów objętych ochroną, wielu turystów decyduje się na zabranie, oczywiście na pamiątkę, kamienia pochodzącego z tej skały. Ciekawe jest, że władze niespecjalnie ścigają złodziei, ponieważ wywiezione kamienie po niedługim czasie same wracają do parku. Dziwne, prawda, ale w interesie niedawnych turystów naprawdę jest zwrócenie tych przedmiotów, najczęściej kamieni. Wiele osób po powrocie do domu doznało wypadków i to nawet poważnych. Wydarzenia te spowodowały, że Uluru została spowita legendą nie tylko w Australii, ale i na całym świecie.



Tomasz Buczma, IIc

czwartek, 17 lutego 2011

Feministka dobrą… żoną?!


Z czym kojarzy nam się feministka? Stereotypowo z gruboskórną, silną babą, której nie chce żaden mężczyzna. Postanowiłam trochę zdemontować ten stereotyp, ponieważ bardzo mi się on nie podoba, choć nie uważam się za feministkę (mimo, że wielu mnie nią nazywa :)).

Feminizm to ruch głoszący konieczność społecznego, ekonomicznego, politycznego i kulturowego wyzwolenia kobiet. Terminem tym określa się też teorię społeczno – kulturową precyzującą rolę i miejsce kobiety w świecie. Główne hasło feminizmu to równouprawnienie. I tutaj pojawia się problem. Jak rozumiane jest przez sporą część społeczeństwa? Kobiety pchały się do pracy w męskich zawodach, to niech pracują. „-Chciałyście, to macie”. Nie chciałyście, żeby otwierano przed wami drzwi? Proszę bardzo, nie będziemy ich otwierać. Prowadźcie dom, zajmujcie się dziećmi i pracujcie zawodowo. W rezultacie kobiety bardzo źle na tym wyszły, bo muszą dwoić się i troić, aby sprostać oczekiwaniom męża, szefa, rodziny itd.
Moim zdaniem także wielkim błędem jest nawoływanie do tzw. „walki płci”. Nie chodzi przecież o to, żeby odegrać się na mężczyznach za lata ograniczeń, ale o to, żeby dojść w końcu do jakiegoś porozumienia. Kobietom nie przeszkadza otwieranie przed nimi drzwi tylko ograniczenia, jakie ten mężczyzna próbuje na kobietę narzucić.
Równouprawnienie to równe traktowanie wszystkich ludzi bez względu na płeć, rasę, wyznanie, orientację seksualną. To ocenianie kandydatów do pracy na podstawie posiadanych przez nich kompetencji, wykształcenia, umiejętności, a nie przez pryzmat wieku, liczby posiadanych dzieci (częste zwolnienia na chore dziecko są kłopotliwe dla szefa) czy koloru skóry.
Nie twierdzę, że kobieta, która zajmuje się domem i wychowywaniem dzieci czuje się niespełniona. Może być jak najbardziej szczęśliwa pod warunkiem, że zajmowanie się domem jest tylko i wyłącznie jej decyzją. Podejmuje to wyzwanie, bo chce, a nie dlatego, że tego wymaga od niej społeczeństwo, lub kultura, w której została wychowana. „-Co z niej za kobieta, skoro nie urodziła dziecka?”. Każda decyzja odnośnie życia, którą kobieta podejmuje musi być zgodna z nią. Jeżeli chce urodzić sześcioro dzieci i wychowywać je i to są jej marzenia, niech to robi.
To, że kobieta jest feministką wcale nie oznacza, że jest zołzą, która będzie starą panną do końca życia. Może być dobrą żoną i matką, jeżeli taka będzie jej wola. Może przy tym wszystkim spełniać się zawodowo, jeżeli czuje się na siłach i czuć się szczęśliwa. Nie będzie nawoływać do „walki płci”, jeżeli jej przestrzeń i poglądy będą szanowane.
Do tego jednak potrzeba wyrozumiałych mężczyzn…

Maja Gorochowik

Nie myślmy, że książki znikną...


         Zacznę od rzucenia hasła i zastanowienia się nad pierwszymi skojarzeniami z nim związanymi. Zagadnienie to „główna gałąź współczesnej rozrywki”. Imprezy? Sport? Telewizja? Prasa? Książka? Wielu na myśl przyszła na pewno elektronika: Internet, komputer, konsola i coś, co je łączy: gry. 

To właśnie elektroniczna rozrywka jest wśród nas jedną z najpopularniejszych form spędzania czasu. Dobry jest ten prężny rozwój technologii, bo daje nowe możliwości w niemal każdej dziedzinie życia. Zabiera ograniczenia. I będę go uważał za dobry dopóty, dopóki nie doprowadzi do np. sytuacji z filmu ,,Ja, robot''. Lecz ta wizja, choć na dłuższą metę może wydaje się prawdopodobna, dziś jest co najmniej abstrakcyjną. Znacznie bliższy nam problem mogący być skutkiem galopującego rozwoju techniki zauważyli i postanowili naświetlić Umberto Eco i Jean-Claude Carriere, pisząc: ,,Nie myśl, że książki znikną''.
            Zanim jednak przejdę do ewentualnych skutków, należy zająć się przyczyną. A konkretnie książką o niej traktującą. Będą to ,,cyfrowe marzenia'' Piotra Mańkowskiego. Z mojego punktu widzenia tak ogromna gałąź rozrywki, jaką są gry komputerowe, zasługuje na coś więcej niż trzysta siedemdziesiąt sześć stron marnej jakości papieru zadrukowanego nierzadko niejasnym, monotonnym i chaotycznym tekstem. I zdjęciami, które miały urozmaicić lekturę, lecz zamiast tego, odstraszają: są to w większości niskiej rozdzielczości, czarno - białe screeny, a ewolucję gier przecież najlepiej obrazuje rozwój grafiki. W ,,Cyfrowych marzeniach'' grozę budzi także duża ilość literówek i chaos: brak spójności informacji, skoki od tematu do tematu oraz nieuzasadnione opinie.
            Samo ryzyko poruszenia tematu tak obszernego jak ponad półwieczna historia gier jest tu dużym plusem. To jak dotąd jedyna w Polsce książka o nich traktująca. Uważam ją za pozycję godną uwagi każdego gracza, lecz niestety muszę podkreślić, że polecam ją tylko tym zorientowanym w temacie. Dla na przykład laika, który sięgnie po nią, by spróbować dowiedzieć się, o co chodzi z grami, ,,Cyfrowe marzenia'' nie wniosą nic nowego. Będzie to dla owego tylko sucha „papka” niekoniecznie zrozumiałych informacji, bo taką w istocie jest ta książka. By wiedzieć, jak ją czytać, trzeba mieć już jakieś pojęcie o świecie gier. Wtedy można nawet zaryzykować stwierdzenie, że książka jest nawet niezła. Zatem: od strony technicznej klapa, od strony merytorycznej nie najgorzej, choć do ideału droga bardzo jeszcze daleka.
            Podobno książki mogą zniknąć. Podobno przyczyną tego będzie elektronika, gry i inne formy rozrywki wymagające nierzadko mniej intelektu. Jednak dwaj czołowi bibliofile, Umberto Eco i Jean-Claude Carriere mają na ten temat zupełnie odmienne zdanie. W ,,Nie myśl, że książki znikną'' prezentują bardzo optymistyczną wizję przyszłości czytelnictwa i udowadniają, że wcale nie jest ona tylko futurystycznym marzeniem intelektualistów. Choć ogólna technicyzacja życia postępuje niezmiernie dynamicznie, nie ma według autorów szans na wyparcie klasycznych woluminów. Poddają oni wnikliwej diagnozie główne filary współczesnej rozrywki i wysuwają bardzo pozytywny wniosek: „bibliocaust” nam nie grozi. Jest to książka warta uwagi, nie tylko zagorzałych zwolenników literatury, ale i każdego, kto chce dowiedzieć się czegoś więcej o współistnieniu książek i techniki.
            Ci, którzy jednak nie wierzą w zniknięcie książek, w żadnym wypadku nie mogą przejść obojętnie wobec ,,Ex libris'' pióra Anne Fadiman. To napisany z wielkim humorem i nieprzeciętną erudycją zbiór esejów opowiadających o miłości do książek. Od ciekawych, niekiedy absurdalnych z nimi związanych chwil z jej życia, poprzez jej i innych fascynacje literackie, po interesujące i ważne wiadomości z literackiego świata. Poznamy również różne rodzaje czytelników, oraz sposoby czytania i obchodzenia się z książkami. Trudniejsze terminy i fakty objaśniają nam dopowiedzenia na końcu każdego rozdziału. Zdecydowanie polecam. Każdemu.

Radosław Iwanek, Ic

poniedziałek, 7 lutego 2011

Dążenie do ideału i inne obsesje Niny



Osobowość, marzenie, presja, desperacja, obsesja, poświęcenie, tortura, ból, ideał, zatracenie, obłęd. Dzięki połączeniu tych i im pokrewnych pojęć Darren Aronofsky stworzył "Czarnego łabędzia". 

Obraz ten można bezpiecznie zaliczyć do grona najważniejszych wydarzeń filmowych tego roku. Niewątpliwie też uznać można go za wspaniałe podsumowanie reżyserskiego dorobku Aronofsky'ego – twórcy Pi, Requiem dla snu, Źródła i Zapaśnika. Możemy w Łabędziu znaleźć nawiązania do poprzednich produkcji, lecz nie ma na szczęście powtórzeń błędów z nich.

Black Swan jest opowieścią o Ninie – młodej baletnicy, która, dzięki odejściu na emeryturę Beth – dotąd najlepszej baletnicy, staje przed wielką szansą zagrania najważniejszej roli w balecie „Jezioro łabędzie”. Kreacja ta byłaby spełnieniem marzeń każdej tancerki, dlatego w nowojorskim zespole baletu, do którego należy Nina, rozpoczyna się prawdziwy wyścig, zaś jego liderką staje się dzięki swojemu nietypowemu stylowi bycia nowa baletnica Lily. Jednak ostatnie słowo należy do reżysera przedstawienia Thomasa, który ku zaskoczeniu wielu wybiera Ninę. Jak szybko się okazuje, musi ona pokonać teraz nie tylko wielką zazdrość pozostałych, ale i zmierzyć się ze swoją jedyną słabością: przez to, że jest łagodna i delikatna, doskonale sprawdza się w roli białego łabędzia, lecz nie potrafi znaleźć w sobie i wydobyć mroku, który pozwoliłby jej właściwie wcielić się w drugie oblicze granej postaci – czarnego łabędzia. Ogromna presja ze strony Thomasa, publiczności, wymagającej matki i wytworzonego wewnątrz idealnego obrazu siebie sprawia, że bohaterka postanawia za wszelką cenę stać się doskonałym czarnym łabędziem.

To właśnie niemal obłąkańcze dążenie do celu jest najważniejszą warstwą filmu. Bohaterka poświęca się morderczym treningom, jej ciało i umysł powoli stają się ofiarą nieświadomych tortur, które mają uczynić ją idealną. Z czasem Nina zaczyna tracić osobowość, gubi się w rzeczywistości, nie potrafi jej już odróżnić od wytworów swej wyobraźni, liczy się tylko czarny łabędź i chęć udowodnienia, że jest najlepszą, a przede wszystkim lepszą od Lily. To ostatnie staje się obsesją, będącą jednocześnie strachem przed Lily i ukrytym jej pożądaniem, które uzewnętrznia się, gdy Nina jest pod wpływem narkotyków. Z każdą chwilą zagubienie pogłębia się, by osiągnąć punkt krytyczny w kluczowym momencie filmu: podczas spektaklu. Dzięki temu zakończenie filmu mogę uznać za jedno z najlepszych mi znanych.

Jednak znacznie bardziej niż sama fabuła podobał mi się sposób jej przedstawienia oraz dość dobrze zbudowany i utrzymany klimat. Natalie Portman doskonale wczuła się w graną postać, a reżyser stworzył wokół niej mroczną, tajemniczą, miejscami klaustrofobiczną, przerażającą atmosferę, którą potęgowały dodatkowo takie zabiegi jak ujęcia kręcone „z ręki”, czy zbliżenia na poszczególne części ciała, by ukazać ich ból lub perfekcyjność ruchów. Duże wrażenie robi również skomponowana przez Clinta Mansella ścieżka muzyczna.

Początkowo moje odczucia odnośnie filmu były negatywne. Dopiero po pewnym czasie, zastanowieniu i „przetrawieniu” jego różnych aspektów mogłem go w pełni zrozumieć i docenić, lecz pewien niedosyt pozostał, bo wydaje mi się, że można było to wszystko przedstawić jeszcze dokładniej. Trochę to było moim zdaniem zbyt płytkie i chaotyczne. Mimo to uważam, że pozycja jest godna obejrzenia, a do jakichkolwiek wniosków i interpretacji należy dojść samemu, bo ten obraz u każdego będzie budził indywidualne i na pewno bardzo odmienne wrażenia.

Radosław Iwanek kl Ic

czwartek, 3 lutego 2011

O pragmatyzmie Peirce’a, bezrobociu i napojach energetyzujących

-->
O czym może pisać student w dniu pokonania demonicznej sesji? Pewnie, że o sesji. O czym mogę napisać ja w dniu pokonania sesji? Pewnie, że nie o sesji.

Temat jest zbyt nudny i oklepany, żeby w ogóle o nim pisać. Mogę się tylko pochwalić, że zdałem wszystko z optymistycznie nastrajającymi wynikami i piję wasze zdrowie! No to pewnie męczy was niemiłosiernie temat ,jaki sobie wybrałem. Już oświecam i objaśniam. Nie ma tematu, lecę na spontanie. Mogę wam opowiedzieć, jak to jest studiować filozofię, chcecie? A pewnie, że chcecie, nie macie wyjścia.

Tak, studiuję filozofię. Dokładniej brzmi to fajniej, bo studiuję filozofię ze specjalnością komunikacja społeczna w Instytucie Filozofii na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Dumnie i dostojnie. Skąd ten wybór? Cholera wie. Program ciekawy, klimaty jak najbardziej moje, więc czemu by nie spróbować? Z tego miejsca pragnę podziękować mamie, tacie i Akademii oraz pozdrowić wszystkich tych, którzy twierdzą, że po filozofii nie ma szans na pracę, ale nie będę walczył ze stereotypami, wszak jam tylko biedny bezrobotny myśliciel.  No to pewnie chcecie wiedzieć, jak to jest. Już opowiadam, jak to ze mną było. Najpierw to wszystko wydaje się trochę przerażające i nie do ogarnięcia. Ale tylko do pierwszego integracyjnego piwa. Swoją drogą, moje nastąpiło niespodziewanie szybko, bo tydzień przed rozpoczęciem roku akademickiego. I powiem wam, że ludzie, z którymi teraz mam styczność są po prostu... No, użyłbym paru brzydkich, acz pozytywnych określeń, ale wolę nie denerwować mojej ulubionej polonistki (Pozdrawiam!). Po prostu są ciekawi. I bardzo towarzyscy. I ta towarzyskość spowodowała, że pierwszy miesiąc to z jednej strony niesamowita, idylliczna wręcz rzeczywistość, do której chcemy wrócić, z drugiej zaś... Wyobraźcie sobie, że znajdujecie się gdzieś na końcu Poznania, jest czwarta nad ranem, środek imprezy i wszyscy mają zajęcia na ósmą rano na zupełnie odległym końcu Poznania. Jako ciekawostka – pokój ma z 20 metrów kwadratowych, ludzi na tych metrach jest trzydziestu iluś. Zbliża do siebie, nie powiem. Więc jedziecie wszyscy, jeszcze całkiem wesoło zrobieniu na wykład o wdzięcznej nazwie teoria i filozofia komunikacji, by posłuchać o szumach komunikacyjnych, o pragmatyzmie Peirce’a albo innych rzeczach, o których w wiadomym stanie słuchać absolutnie nie chcecie. Żeby było ciekawiej, zwykła lekcja trwa 45 minut. Ależ się czas dłuży, nie? Tutaj każde zajęcia trwają minut 90. Także, nie narzekajcie, bo jak widzicie, studenci mają gorzej.

Druga cudowna sprawa związana ze studiowaniem ogólnie...”NIENAWIDZĘ USOSA!” , „NIE ŚPIĘ, BO ODŚWIEŻAM USOSA!”, „STUDENCI DZIĘKUJĄ POLITECHNICE WARSZAWSKIEJ ZA USOSA!” . Czyli Uniwersytecki System Obsługi Studiów,  w wolnym tłumaczeniu – Jak skomplikować życie młodego człowieka,  powierzając jego los maszynie. USOS to synonim słów „nie ogarniam”. Od dziś zamiast mówić: „Nie ogarniam matmy” możecie mówić „USOS matmy”.  To cudo techniki się ciągle zawiesza, ciągle ma jakieś problemy, w ogóle nie słucha użytkownika i cholernie szybko doznaje przeciążenia serwerów, co jest o tyle urocze, że to przez niego metodą „kto pierwszy, ten lepszy” rejestrujecie się na zajęcia.
Trzecia rzecz, o której już wspomniałem na początku, to ta przerażająca sesja. Mnie życie jeszcze nie doświadczyło za mocno. W sesji miałem trzy egzaminy, wszystkie zaliczone w pierwszym terminie z wynikiem bardziej niż zadowalającym. Na czym to polega? Ano na tym, że kupujecie sobie 4 litry Tigerów albo innych tego typu środków, znajdujecie kogoś, kto ma notatki z całego semestru i się uczycie, powtarzając „Będzie dobrze, będzie dobrze” i śpiąc parę godzin na dobę. Nic trudnego, teraz maturzyści mogą sobie potrenować. W sumie powiedzenie: „Matura co pół roku, studniówka co tydzień” jest jak najbardziej adekwatne (oraz aktualne)  i tym optymistycznym akcentem zakończę swój wywód. Trzymajcie się i powodzenia w podejmowaniu wyborów życiowych. Ja ze swoich jestem bardzo zadowolony!


Wojciech Pilarz, student I roku filozofii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, absolwent naszej Szkoły

środa, 2 lutego 2011

Osiągnięcia połczyńskich siatkarzy

    
Nie każdy interesuje się siatkówką, lecz każdy mieszkaniec Połczyna-Zdroju powinien wiedzieć zarówno o rozgrywkach ligi wojewódzkiej juniorów jak i o III lidze mężczyzn które odbywają się w naszym mieście.

            
W zeszły weekend mogliśmy wybrać się na halę widowiskowo-sportową, aby zobaczyć, jak radzą sobie nasi miejscowi juniorzy w finale wojewódzkim, a więc w ścisłej czołówce. Podopieczni trenera Wojciecha Halca niewątpliwie odnieśli sukces, gdyż uzyskali trzecie miejsce w województwie zachodniopomorskim! Serdeczne podziękowania składam swoim zawodnikom za sportową postawę w całym turnieju pomimo dwóch porażek, a także kibicom za wspaniały, głośny doping. „Według opinii wszystkich trenerów i osób postronnych w żadnym mieście naszego województwa nie ma tak kapitalnej atmosfery na trybunach jak w Połczynie” - powiedział trener MKS Mieszko.

Po emocjonujących rozgrywkach juniorów, które miały swój początek w październiku ubiegłego roku, nasza drużyna przeszła przez fazę eliminacyjną dosłownie jak burza, przegrywając jedynie ostatni mecz z drużyną z Pyrzyc. Po fazie eliminacyjnej nadszedł czas na I finał wojewódzki juniorów, na który przybyły drużyny z Koszalina, Pyrzyc i Kołobrzegu. MKS Mieszko dzięki wspaniałej grze i gorącym dopingu połczyńskiej publiczności zajął pierwsze miejsce, zapewniając sobie udział w finałach wojewódzkich.

Drużyna z Połczyna-Zdroju dnia czwartego lutego uda się na turniej 1/8 finału mistrzostw Polski do województwa warmińsko-mazurskiego do Olsztyna. Będziemy trzymać kciuki za naszych juniorów.

III liga natomiast stanowiła swego rodzaju eksperyment w Połczynie, gdyż nigdy wcześniej w naszej miejscowości nie było podobnego osiągnięcia. Połczyński klub jak na pierwszy sezon spisał się nieźle, gdyż uplasował się na piątym miejscu w tabeli III ligi. W całym sezonie seniorzy wygrali 5 meczy a przegrali 7, co, jak na początek, jest optymistycznym prognostykiem. Bez sponsorów jednak nie byłoby to możliwe. Dzięki nim w sierpniu zawodnicy Mieszka wyjechali na obóz sportowy do Jastrzębiej Góry.

Siatkówka w Połczynie-Zdroju stoi na wysokim poziomie i liczymy na więcej sukcesów w przyszłych sezonach.


Paweł Walczak Ic