środa, 10 października 2012

Jezioro



Przed Wami opowiadanie drugiego finalisty Szkolnego Konkursu Literackiego "Jezioro" (o tym samym tytule). Życzymy przyjemnej lektury.

Redakcja "Stacha w Podziemiach"



Słyszał wyraźnie, jak zakapturzona postać przedzierała się przez zarośla. Była coraz bliżej, ale jeszcze nie na tyle blisko, by go dosięgnąć. Uciekał, jak najszybciej potrafił, jednak korzenie i dzikie pnącza ocierały się o jego ubrania, rozdzierając je i przecinając brutalnie skórę chłopca. Jeszcze dziesięć minut temu był pewien swego, pewien, że z łatwością umknie mężczyźnie. Znał to miejsce, każdy jego skrawek, każdy kamień w jeziorze, obok którego teraz biegł. Tego ranka założył się z kolegami, że nocą przejdzie wokół jezioro. Wydawało mu się, że potrafi to zrobić choćby z zamkniętymi oczami. Chłopiec był lubiany i szanowany wśród znajomych, co za tym idzie, musieli się zdarzyć i tacy, którzy próbowali ten autorytet podważyć. Właśnie ze względu na to dzieciak przedzierał się teraz przez chaszcze, a krew drobnymi stróżkami spływała mu z ran na skroniach, mieszając się z potem. Różne myśli przedzierały mu się przez umysł, ale na czoło wysuwały się wiązanki przekleństw skierowane do „przyjaciół”, którzy go tak wrobili. Gdyby nie oni, spałby smacznie w swoim łóżku... Bezpieczny... Opadał z sił, adrenalina krążąca w jego żyłach, przestawała mieć wpływ na jego szybkość, więcej – zaczynała go spowalniać. Było po nim, wiedział to. Niemal czuł na swym karku równy oddech jego prześladowcy. Po drugiej stronie jeziora zapaliły się światła. Widział oczyma wyobraźni, jak miejscowy policjant wrócił do domu z wieczornej zmiany. Dzieciak zdecydował. Był dobrym pływakiem, najlepszym wśród rówieśników, najlepszym w miasteczku. Odbił się ostatni raz od wilgotnej ziemi i wskoczył do wody. Popłynął...
Dzień nie zapowiadał się ciekawie – słońce przysłaniały ciemne chmury zwiastujące deszcz, a wiatr wzmagał się z każdą chwilą. Zbierałam się właśnie do pracy, kiedy rozległa się charakterystyczna wzbudzająca lęk melodyjka. Nie przerażał sam dźwięk wydobywający się z aparatu, raczej rzeczy niejako z nim powiązane – zaginięcia, utonięcia, katastrofy. Dla takich okoliczności brałam urlop od pracy, dla nich wsiadałam w samochód, by dotrzeć do tych najbardziej poszkodowanych, choćby i na drugi koniec kraju. Mój towarzysz zareagował na sygnał z takim podekscytowaniem, że aż trudno było powstrzymać się od śmiechu. Zawsze w pełni gotowy do akcji, pewien swych możliwości... Dlaczego ja tak nie potrafię? Dlaczego przy każdym wezwaniu drętwieję po czubki palców? Czerpię przyjemność z oglądania mojego przyjaciela podczas poszukiwań, jednocześnie bojąc się tego, co czasem nieuniknione – że nie zdążymy na czas, że ktoś zginie, nim go odnajdziemy. Nie chciałam jednak zapeszać, więc momentalnie wciągnęłam na siebie ubrania i w biegu złapałam specjalną uprząż psa ratownika oznaczającą dla niego początek pracy... Dlaczego ją ze sobą zabrałam? Pewnie się już domyślacie, że mój przyjaciel to pies. Pies szkolony od szczeniaka do poszukiwania zaginionych ludzi, potrafiący podążać po ich śladzie, nawet gdy jest nie pierwszej świeżości. Zwierzak chętnie wskoczył do samochodu, trzęsąc się z podekscytowania, wyraźnie zadowolony z możliwości zrealizowania jakiegoś zadania.
Na miejsce dojechaliśmy późnym popołudniem, a ja zmęczona całodzienną podróżą dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, w jak pięknym lesie przyszło nam się znaleźć. Głębokie bory otaczały rozlegle jezioro o przejrzystej tafli ze wszystkich stron, a mgła unosiła się delikatnie nad tonią wody. Gdzieś na drugim brzegu zapalały się po kolei światła ulicznych latarni, samochody z piskiem opon zajeżdżały sobie drogę, szczekały psy, ale tu... Tu trwał odwieczny, niewzruszony spokój. Woń niedawnego deszczu unosiła się jeszcze w powietrzu, nadając mu rześkości. Mój towarzysz z błogą radością zaciągał się nim raz po raz, buszując w zaroślach. Spojrzałam na porośnięty brzeg akwenu wzrokiem fachowca, by zdać sobie sprawę z tego, w jak trudnych warunkach przyjdzie nam szukać zaginionego. Teren był tu grząski i zwodniczy. Rośliny rosły gęsto, korzenie wystawały na każdym kroku, czyhając na swą nieuważną ofiarę. Poszukiwania w takim miejscu to nie zabawa w chowanego...
Z obozu rozbitego niedaleko mojego samochodu wyszedł jeden z psich tropicieli będący zarazem mym dobrym znajomym, wraz ze swoim border collie. Psy natychmiast rzuciły się ku sobie i wystarczyło zaledwie dygnięcie ze strony mojego belga, by dały się porwać odwiecznym instynktom i wspólnie pobaraszkować w wodzie. W tym czasie ja zostałam poinformowana, kim jest zaginiony, jak wygląda, co właściwie się wydarzyło i jaka może być przyczyna zniknięcia. Okazało się, że będziemy tropić czternastoletniego chłopca, który przed dwoma dniami opuścił miejsce zamieszkania.
Z relacji rówieśników wynika, że zrobił to, ponieważ jego szkolni koledzy założyli się z nim, że nie obejdzie jeziora w ciągu jednej nocy. Dzieciak oczywiście dał się sprowokować, wyruszając samotnie w swą, być może ostatnią, podróż. Jeden z psów miał płynąć łódką, by wywęszyć ewentualne zwłoki na dnie akwenu, drugi iść brzegiem jeziora, gdyby okazało się, że wycieńczony chłopiec ukrył się gdzieś w zaroślach, bojąc się przyznać do porażki. Nikt jednak nie liczył na odnalezienie go żywego, były na to bardzo znikome szanse. Jak to zawsze bywa przy poszukiwaniach, z chęcią pomocy przyłączyli się mieszkańcy miasteczka, w którym młody żył, najbliższa rodzinna i zwykli gapie. Ustalono, że ja i Essey będziemy przemieszczać się brzegiem. Niespecjalnie mi to odpowiadało, biorąc pod uwagę wilgotny grunt. Pies chętnie obwąchał jedną z rzeczy zaginionego i natychmiast pochwycił trop. Podążałam za zwierzakiem krok w krok, wiedząc, że droga, którą wybiera, jest najszybszą i jednocześnie najbezpieczniejszą. Za nami szedł policjant z krótkofalówką gotów zawiadomić obóz, gdybyśmy znaleźli jakąś poszlakę. Essey wędrował jednostajnym tempem, ignorując zupełnie odgłosy nocy, które mnie przyprawiały o ciarki. Księżyc raz po raz wyłaniał się zza chmur poszarpanych, jakby ktoś używał ich w zabawie z wyjątkowo żywiołowym przedstawicielem gatunku psowatych. Szliśmy tak już dobre półtorej godziny, gdy nagle mój czarny jak smoła stwór zatrzymał się tuż przy linii wyrysowanej na piasku przez długotrwale działanie wody oddzielającej akwen od lądu. Zapiszczał cicho, jakby czekając na moją decyzję. Najchętniej zapewne wskoczyłby do jeziora, by kontynuować poszukiwanie. Tu jednak kończyła się nasza misja. Policjant przez krótkofalówkę nadał wyniki naszej pracy i postanowiliśmy wrócić do obozu.
Szliśmy może jakieś kilkaset metrów, gdy pies pochwycił jakąś inną woń, być może silniejszą, być może intrygującą i rzucił się w jej stronę w szaleńczej pogoni w drogę powrotną. Zwierzak pracował bez smyczy, więc po chwili zniknął nam zupełnie z oczu.
-Zwierzyna? – spytał policjant, a w jego tonie wyczulam nutkę kpiny.
-Nigdy nie zdarzyło się, by Essey pobiegł za sarną. To niemożliwe, musiał wywęszyć świeżą woń chłopca – odrzekłam najspokojniejszym tonem, na jaki w tej sytuacji potrafiłam się zdobyć.
Pies wrócił po chwili, merdając ogonem i poszczekując, zadowolony z siebie. Poszliśmy za nim... Przedzieraliśmy się przez coraz bardziej porośnięte bory. Co chwilę coś czepiało się moich ubrań, niekiedy nawet je rwało. Zaciskałam tylko zęby, idąc za moim odkrywcą. Essey doprowadził nas do miejsca, gdzie brzeg porastały obficie trzciny i inne wodne rośliny. Wykonując obroty, szczekając z ekscytacją i raz po raz wbiegając do wody, dał nam do zrozumienia, że spełnił swą misję. Gdy policjant przyświecił taflę latarką, na początku nie dostrzegliśmy nic, co mogłoby tak podekscytować psa, ale po chwili... Kilka połamanych trzcin przyciągnęło naszą uwagę, a po uważnych oględzinach tego miejsca któreś z nas zobaczyło unoszącą się na wodzie kruczoczarną czuprynę. Funkcjonariusz natychmiast zameldował to przez krótkofalówkę. Nie było mowy o pomyłce. Te same włosy, to samo ubranie, które opisywali nam rodzice zaginionego  To musiał być on. Niestety. Odciągnęłam psa, drżącymi rękoma, czując jak serce podchodzi mi do gardła. Te uczucia towarzyszyły mi zawsze, gdy okazywało się, że poszukiwany jest martwy. Z trudem zdobyłam się na radosny ton, by nagrodzić mojego przyjaciela za wykonanie zadania. Zostaliśmy na miejscu, aż odnalazła nas reszta ekipy, która zabezpieczyła teren i wydostała z wody zwłoki, przy czym my, ku mej nieskrywanej radości, nie musieliśmy już uczestniczyć.
Okazało się, że śmierć chłopca nastąpiła poprzez utonięcie. Teoria była prosta – dzieciak był na tyle naiwny, iż sądził, że przepłynięcie jeziora wpław będzie szybsze, efektowniejsze i prostsze niż przechodzenie ciemnym, głuchym lasem. Fale musiały być na tyle duże, by wyrzucić jego ciało na brzeg. Jedyne zdarzenie, jakie mi się nie zgadzało, nastąpiło tuż przed naszym wyjazdem z miejsca zdarzenia. Przy jeziorze kręcił się niski jegomość w ciemnym garniturze. Przyszło mi na myśl, że to zapewne jakiś członek rodziny chłopaka. Essey podbiegł do niego, co odczytałam jako bardzo nietypowe, bo z reguły ignorował obcych ludzi. Nie obwąchiwał człowieka, ani nie witał się. Stał tylko naprzeciw niego i przez długą chwilę zajadle mu się przypatrywał. Co najmniej jakby toczyli pojedynek spojrzeń. Gdy ten moment minął, pies wydał z siebie niski, gardłowy pomruk dezaprobaty i wrócił do mnie. Przeprosiłam mężczyznę, ale uciekał spojrzeniem.
Niedługo po tym, zapomniałam zupełnie o tym wydarzeniu. Wracaliśmy do domu, przejeżdżając przez miejscowość, w której kiedyś mieszkał ów chłopak, a ja mimowolnie skierowałam wzrok ku spokojnej tafli wody, przy której brzegu bawiły się dzieci. Dzieci, które prawdopodobnie nigdy nie odkryją mrocznej tajemnicy tego jeziora, dla których zawsze będzie tylko miejscem wspólnych kąpieli i harców...

Cave Canem