czwartek, 27 stycznia 2011

Amarcord


Roboty drogowe trwają tu od niepamiętnych czasów, nabierają tempa wprost proporcjonalnie do intensywności kampanii wyborczych. Stagnacja psychoruchowa, brak życiowych podniet. 

Coś by się chciało zrobić, tylko nie wiadomo co. Życie pod kroplówką laptopa, spotkania w bramach, a latem nawet grill, na klepisku w studni kamienic, koło niebieskiego rozklekotanego kontenera, w sąsiedztwie piaskownicy zaadaptowanej na wielką kuwetę, chociaż czasem miejsce w niej i dla dzieciaka się znajdzie. Pod oknami biega stado niereformowalnych dziewięcioletnich potworów żądnych krwi. Matki, wykształcenie ponadpodstawowe, nachylają się nad wózkami, dmuchają szlugiem w swoje niczego nieświadome jeszcze latorośle, absorbując im tutejsze plugawe narzecze. Po południu przychodzą Cyganie, mężczyzna, kobieta i dziecko. On gra na akordeonie, ona gestem zachęca, żeby jaką monetę dać, dzieciak robi smutną minę. Odchodzą z niczym, w atmosferze rodem z Dostojewskiego, mord wisi w powietrzu. Wygniecione poduchy udręczone ciężarem łokci wrosły już w parapety, rozmowy z sąsiadką z naprzeciwka. Wieczorem odbywa się przedstawienie, istny synkretyzm kulturowo-obyczajowy. Leci muzyka z telefonów, rewia mody, chodnik nudystek, życiowa filozofia, którą można by nazwać współczesnym nihilizmem ulicy. Zimą niewiele jest do roboty. Sztuczne choinki na balkonach, lawirowanie między podejrzanymi substancjami przy jednoczesnym zachowaniu pozycji względnie prostej, tak aby dojść do wyznaczonego celu. Czasem rozegra się bitwa śnieżna przypominająca prehistoryczny podryw w wykonaniu współczesnych troglodytów, podział nierówny, średnio trzech samców na jedną samicę. Brud miejskich zasp, które kryją w sobie niezbadane tajemnice, na wiosnę tak oczywiste, nie odstrasza podpitych amatorów kąpieli błotnych. Już niedługo roje kotów ogłoszą światu swoją gotowość do przedłużenia gatunku, psy będą wyć w pustych mieszkaniach, a dzieciarnia zacznie subtelnie nawoływać swoje rodzicielki, grzecznie prosząc o niezbędną walutę.
Spoglądam na sufit, basy trzęsą kamienicą. Wszystko bym jakoś zniosła, gdyby nie ta głupia baba, która codziennie wyprowadzając psa pozwala mu sikać przy samych drzwiach. Park jest tuż obok, cmentarzysko zwierzęcych i ludzkich fekaliów, na murach egzystencjalne prawdy, towarzyskie konwenanse, Arka Przymierza. Wielkie bydle podnosi nogę, a nad nim napis „Speszony to frajer”. Zieleniec to targ, agora, stołówka, noclegownia, świetne miejsce na romantyczną randkę niedaleko wywróconego śmietnika, na ławce, która jednocześnie spełnia rolę toalety międzygatunkowej. Czasem zabłądzi tu policja, zrobi rundkę na obrzeżach lasku i pójdzie na pobliską stację po hot-dogi. Te z sosem duńskim są całkiem niezłe. Po drugiej stronie ulicy market, zawsze ten sam kloszard siedzący przy wejściu. Ochroniarz z wąsami stoi idealnie w przejściu między owocami a pieczywem, bacznie obserwuje półki z chipsami i alkoholem. Kto jest potencjalnym złodziejem, groźnym przestępcą? Codzienne mankamenty, czy serek wiejski, czy może serek homogenizowany, a to jeszcze gazetkę do tego, koniecznie z programem telewizyjnym. Sprzedawczyni w przepoconej koszuli, z makijażem zrobionym bazarowymi kosmetykami podaje ser, pod paznokciami ma brud:
-Tak, szyneczka jest świeża – wczoraj sama ją pokroiła i popakowała, bo od tygodnia nie schodziła. –Polecam jeszcze w promocji ciasteczka za 2,99.
Surrealistyczny porządek. Oniryzm. Absurd. Fellini. Syf. W wigilię moich dwudziestych urodzin beznadziejnie zakochałam się w trupie. I to by było na tyle. Nic więcej, nic mniej.


Joanna Nacfalska, absolwentka naszej Szkoły,
studentka I roku filologii polskiej na UMK w Toruniu