środa, 28 grudnia 2011

Precz Szatanie!


W tym artykule spróbuję stoczyć batalię ze stereotypami, z przykrym, fałszywym obrazem, zupełnie nietrafionym przekonaniem, które niejednokrotnie raniło także mnie. Zjawisko, o którym pragnę powiedzieć, jest  bardzo popularne, potrafię przymknąć oko na osoby  starsze, ale kompletnie nie rozumiem ignorancji wśród przebojowych osiemnastolatków! 


Często spotykam ludzi, u których słowo „rock” wywołuje serię skojarzeń: zło, nieprawość, bestialstwo, szatan, piekło, grzech. Słuchacza muzyki rockowej wyobrażają sobie oni jako dziwacznie wyglądającego chuligana, dręczącego bezbronne staruszki i dzieci, którego najlepszymi kolegami są piwo i inne używki, a w swoim pokoju ze ścianami pomalowanymi na czarno w kąciku zbudował ołtarzyk, przy którym czci szatana. Być może odrobinę przesadziłam, ale chyba każdy, kto słucha muzyki zaszufladkowanej jako rock, może potwierdzić, że zdarzyła mu się sytuacja, w której usłyszał, że jest dzieckiem Złego lub chociaż komentarze, jakoby muzyka, której słucha, była płytka, nic nie wnosiła, nie miała najmniejszego przesłania, a tym samym sensu. 
Szablon ten jest absurdalny! Aby to udowodnić, chciałabym wam wspomnieć o pewnym podgatunku muzyki rockowej, który nie ma nic wspólnego z tą złą sferą, a wręcz przeciwnie, jest jej całkowitym zaprzeczeniem. Rock progresywny. Wszyscy ci, którzy przyczyniają się do kreowania i przedłużania tego fatalnego wizerunku fana rocka, powinni dowiedzieć się, czym jest ta kategoria i skonfrontować ją ze swoimi przekonaniami. 
Nie chcę bawić się w encyklopedię i próbować definiować, bo chyba nie wyszłoby z tego nic dobrego, zamiast tego przedstawię wam album, który moim zdaniem w pełni rozwija pojęcie rock progresywny.
„Close to the edge” wydany w 1972 roku przez brytyjską grupę Yes. Wydaje mi się, że każdy, kto nazywa siebie słuchaczem muzyki rockowej, choć raz odtworzył tę płytę, powszechnie uznawana jest za najlepszą w dorobku zespołu i stawiana w ścisłej czołówce prog rocka. 
 
Za każdym razem, kiedy ją uruchamiam, na nieco ponad 30 minut przenosi mnie do innej krainy. Na krążku znajdują się trzy utwory. Pierwszy, tytułowy „Close to the edge” zrobił na mnie największe wrażenie. Nigdy wcześniej ani później nie słyszałam czegoś takiego. Muzykom w 18 minutach jego trwania udało zamknąć się dosłownie wszystko od miażdżącego słuchacza chaosu do kojącej, idealnej harmonii. Utwór wielokrotnie poddawany był dogłębnym analizom przez wytrawnych krytyków, chyba wszystko zostało o nim powiedziane, dlatego napiszę, czym jest on dla mnie. Przede wszystkim niezawodną odskocznią od rzeczywistości i chyba niewyczerpanym źródłem fascynacji, każdy kolejny seans z utworem przynosi coś nowego, zwraca moją uwagę na inny element, dochodzę do wniosku, że nigdy mi się on nie znudzi, zawsze odkryje przede mną coś nowego, dlatego sama myśl o nim budzi we mnie ekscytację. „Close to the edge” to nie  koniec. Po nim następuje utwór „And You and I” kompozycja znacznie krótsza i bardziej statyczna, zawsze uspokaja moje skołatane emocje po wielkim poprzedniku, dlatego jest dla mnie niezbędna, po drugie stanowi ciąg dalszy pokazu umiejętności wszystkich członków zespołu. Na koniec pozostaje "Siberian Khatru” utwór z pazurem, zupełnie inny niż dwa wcześniejsze, mogę nazwać go smakowitym deserem po naprawdę wytrawnym posiłku.   


Jeżeli jesteś jedną z osób, które z różnych powodów mają opisywane przeze mnie na początku spojrzenie na kręgi obracające się wokół rocka i wywodzącego się  od niego metalu, zachęcam Cię do poświęcenia 30 minut na album „Close to the edge”, jestem przekonana o tym, że jest on w stanie załagodzić nawet najbardziej krytyczne podejście. Mam tylko jedną radę: aby usłyszeć, trzeba słuchać.

Marta Michalska