Przed Wami opowiadanie drugiego finalisty Szkolnego Konkursu Literackiego "Jezioro" (o tym samym tytule). Życzymy przyjemnej lektury.
Redakcja "Stacha w Podziemiach"
Słyszał wyraźnie, jak zakapturzona postać
przedzierała się przez zarośla.
Była coraz bliżej, ale jeszcze nie na
tyle blisko, by go dosięgnąć. Uciekał, jak najszybciej
potrafił, jednak korzenie i dzikie pnącza
ocierały się o jego ubrania, rozdzierając
je i przecinając brutalnie skórę chłopca.
Jeszcze dziesięć minut temu był pewien swego, pewien, że z łatwością umknie
mężczyźnie. Znał to miejsce, każdy jego skrawek, każdy kamień w jeziorze, obok którego teraz biegł. Tego ranka założył
się z kolegami, że nocą przejdzie wokół jezioro.
Wydawało mu się, że potrafi to zrobić
choćby z zamkniętymi oczami. Chłopiec był lubiany i szanowany wśród znajomych, co za tym idzie, musieli
się zdarzyć i tacy, którzy próbowali ten
autorytet podważyć. Właśnie ze względu na to dzieciak przedzierał się teraz przez chaszcze, a krew drobnymi stróżkami spływała mu z ran na skroniach, mieszając
się z potem. Różne myśli przedzierały mu
się przez umysł, ale na czoło wysuwały się wiązanki
przekleństw skierowane do „przyjaciół”, którzy go tak wrobili. Gdyby nie oni, spałby smacznie w swoim
łóżku... Bezpieczny... Opadał z sił,
adrenalina krążąca w jego żyłach, przestawała mieć wpływ na jego szybkość, więcej – zaczynała go spowalniać. Było po nim, wiedział to. Niemal czuł na swym karku równy oddech jego prześladowcy. Po drugiej stronie
jeziora zapaliły się światła. Widział oczyma wyobraźni, jak miejscowy policjant
wrócił do domu z wieczornej zmiany.
Dzieciak zdecydował. Był dobrym pływakiem,
najlepszym wśród rówieśników, najlepszym w miasteczku. Odbił się ostatni raz od
wilgotnej ziemi i wskoczył do wody. Popłynął...
Dzień nie zapowiadał się ciekawie – słońce
przysłaniały ciemne chmury
zwiastujące deszcz, a wiatr wzmagał się z każdą chwilą. Zbierałam się właśnie do pracy, kiedy rozległa
się charakterystyczna wzbudzająca
lęk melodyjka. Nie przerażał sam dźwięk wydobywający się z aparatu, raczej rzeczy niejako z nim powiązane – zaginięcia,
utonięcia, katastrofy. Dla takich okoliczności
brałam urlop od pracy, dla nich wsiadałam
w samochód, by dotrzeć do tych najbardziej poszkodowanych,
choćby i na drugi koniec kraju. Mój towarzysz zareagował na sygnał z takim podekscytowaniem, że aż trudno było powstrzymać się od śmiechu. Zawsze w pełni gotowy do
akcji, pewien swych możliwości...
Dlaczego ja tak nie potrafię? Dlaczego przy każdym wezwaniu drętwieję po czubki palców? Czerpię
przyjemność z oglądania mojego
przyjaciela podczas poszukiwań, jednocześnie bojąc się tego, co czasem nieuniknione – że nie zdążymy na czas, że ktoś
zginie, nim go odnajdziemy. Nie chciałam
jednak zapeszać, więc momentalnie wciągnęłam na siebie ubrania i w biegu złapałam specjalną uprząż psa ratownika
oznaczającą dla niego początek pracy... Dlaczego
ją ze sobą zabrałam? Pewnie się już
domyślacie, że mój przyjaciel to pies. Pies
szkolony od szczeniaka do poszukiwania
zaginionych ludzi, potrafiący podążać po ich
śladzie, nawet gdy jest nie pierwszej świeżości. Zwierzak chętnie wskoczył do
samochodu, trzęsąc się z podekscytowania,
wyraźnie zadowolony z możliwości zrealizowania jakiegoś zadania.
Na miejsce dojechaliśmy późnym popołudniem, a
ja zmęczona całodzienną podróżą
dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, w jak pięknym lesie przyszło nam się znaleźć. Głębokie bory otaczały
rozlegle jezioro o przejrzystej tafli ze
wszystkich stron, a mgła unosiła się delikatnie
nad tonią wody. Gdzieś na drugim brzegu zapalały się po kolei światła ulicznych latarni, samochody z piskiem
opon zajeżdżały sobie drogę, szczekały
psy, ale tu... Tu trwał odwieczny, niewzruszony spokój. Woń niedawnego deszczu unosiła się jeszcze w powietrzu, nadając mu rześkości. Mój towarzysz z błogą radością
zaciągał się nim raz po raz, buszując w
zaroślach. Spojrzałam na porośnięty brzeg akwenu
wzrokiem fachowca, by zdać sobie sprawę z tego, w jak trudnych warunkach przyjdzie nam szukać zaginionego. Teren był
tu grząski i zwodniczy. Rośliny rosły
gęsto, korzenie wystawały na każdym kroku, czyhając
na swą nieuważną ofiarę. Poszukiwania w takim miejscu to nie zabawa w chowanego...
Z obozu rozbitego niedaleko mojego samochodu
wyszedł jeden z psich tropicieli
będący zarazem mym dobrym znajomym, wraz ze swoim border collie. Psy natychmiast rzuciły się ku sobie i wystarczyło
zaledwie dygnięcie ze strony mojego
belga, by dały się porwać odwiecznym instynktom i wspólnie pobaraszkować w wodzie. W tym czasie ja zostałam poinformowana, kim jest
zaginiony, jak wygląda, co właściwie się
wydarzyło i jaka może być przyczyna zniknięcia.
Okazało się, że będziemy tropić czternastoletniego
chłopca, który przed dwoma dniami opuścił miejsce zamieszkania.
Z relacji rówieśników wynika, że zrobił to,
ponieważ jego szkolni koledzy założyli się
z nim, że nie obejdzie jeziora w ciągu
jednej nocy. Dzieciak oczywiście dał się sprowokować,
wyruszając samotnie w swą, być może ostatnią,
podróż. Jeden z psów miał płynąć łódką, by wywęszyć ewentualne zwłoki na dnie
akwenu, drugi iść brzegiem jeziora, gdyby okazało
się, że wycieńczony chłopiec ukrył się
gdzieś w zaroślach, bojąc się przyznać do porażki. Nikt jednak nie liczył na odnalezienie go żywego, były
na to bardzo znikome szanse. Jak to
zawsze bywa przy poszukiwaniach, z chęcią pomocy przyłączyli się mieszkańcy miasteczka,
w którym młody żył, najbliższa rodzinna i zwykli gapie. Ustalono, że ja i Essey
będziemy przemieszczać się brzegiem. Niespecjalnie
mi to odpowiadało, biorąc pod uwagę
wilgotny grunt. Pies chętnie obwąchał jedną
z rzeczy zaginionego i natychmiast
pochwycił trop. Podążałam za zwierzakiem krok
w krok, wiedząc, że droga, którą wybiera,
jest najszybszą i jednocześnie najbezpieczniejszą.
Za nami szedł policjant z krótkofalówką
gotów zawiadomić obóz, gdybyśmy znaleźli jakąś
poszlakę. Essey wędrował jednostajnym tempem, ignorując zupełnie odgłosy nocy,
które mnie przyprawiały o ciarki. Księżyc
raz po raz wyłaniał się zza chmur poszarpanych,
jakby ktoś używał ich w zabawie z
wyjątkowo żywiołowym przedstawicielem gatunku psowatych. Szliśmy tak już dobre półtorej godziny, gdy nagle mój
czarny jak smoła stwór zatrzymał się tuż
przy linii wyrysowanej na piasku przez długotrwale
działanie wody oddzielającej akwen od lądu. Zapiszczał cicho, jakby czekając na moją decyzję. Najchętniej
zapewne wskoczyłby do jeziora, by
kontynuować poszukiwanie. Tu jednak kończyła się nasza misja. Policjant przez krótkofalówkę nadał wyniki
naszej pracy i postanowiliśmy wrócić do
obozu.
Szliśmy może jakieś kilkaset metrów, gdy pies
pochwycił jakąś inną woń,
być może silniejszą, być może intrygującą i rzucił się w jej stronę w szaleńczej pogoni w drogę powrotną. Zwierzak
pracował bez smyczy, więc po chwili
zniknął nam zupełnie z oczu.
-Zwierzyna? – spytał policjant, a w jego tonie
wyczulam nutkę kpiny.
-Nigdy nie zdarzyło się, by Essey pobiegł za
sarną. To niemożliwe, musiał wywęszyć świeżą woń chłopca – odrzekłam najspokojniejszym tonem, na
jaki w tej sytuacji potrafiłam się zdobyć.
Pies wrócił po chwili, merdając ogonem i
poszczekując, zadowolony z siebie. Poszliśmy za nim... Przedzieraliśmy się przez coraz bardziej
porośnięte bory. Co chwilę coś czepiało się
moich ubrań, niekiedy nawet je rwało. Zaciskałam
tylko zęby, idąc za moim odkrywcą. Essey
doprowadził nas do miejsca, gdzie brzeg porastały obficie trzciny i inne wodne rośliny. Wykonując
obroty, szczekając z ekscytacją i raz po
raz wbiegając do wody, dał nam do zrozumienia, że spełnił swą misję. Gdy policjant przyświecił taflę
latarką, na początku nie dostrzegliśmy
nic, co mogłoby tak podekscytować psa, ale
po chwili... Kilka połamanych trzcin przyciągnęło naszą uwagę, a po uważnych
oględzinach tego miejsca któreś z nas zobaczyło
unoszącą się na wodzie kruczoczarną czuprynę.
Funkcjonariusz natychmiast zameldował to przez
krótkofalówkę. Nie było mowy o pomyłce.
Te same włosy, to samo ubranie, które opisywali nam rodzice zaginionego
To musiał być on. Niestety. Odciągnęłam psa, drżącymi rękoma, czując jak serce podchodzi mi do
gardła. Te uczucia towarzyszyły mi zawsze, gdy
okazywało się, że poszukiwany jest
martwy. Z trudem zdobyłam się na
radosny ton, by nagrodzić mojego przyjaciela
za wykonanie zadania. Zostaliśmy na miejscu,
aż odnalazła nas reszta ekipy, która zabezpieczyła teren i wydostała z wody zwłoki, przy czym my, ku mej
nieskrywanej radości, nie musieliśmy już
uczestniczyć.
Okazało się, że śmierć chłopca nastąpiła poprzez utonięcie.
Teoria była prosta – dzieciak był na tyle naiwny, iż sądził, że przepłynięcie jeziora wpław będzie szybsze, efektowniejsze i prostsze niż przechodzenie
ciemnym, głuchym lasem. Fale musiały być na tyle
duże, by wyrzucić jego ciało na brzeg.
Jedyne zdarzenie, jakie mi się nie zgadzało, nastąpiło tuż przed naszym wyjazdem z miejsca zdarzenia. Przy jeziorze
kręcił się niski jegomość w ciemnym garniturze. Przyszło mi na myśl, że to zapewne jakiś członek rodziny chłopaka. Essey
podbiegł do niego, co odczytałam jako
bardzo nietypowe, bo z reguły ignorował obcych
ludzi. Nie obwąchiwał człowieka, ani nie witał się. Stał tylko naprzeciw niego i przez długą chwilę zajadle mu się
przypatrywał. Co najmniej jakby toczyli
pojedynek spojrzeń. Gdy ten moment minął, pies wydał z siebie niski, gardłowy pomruk dezaprobaty i wrócił do mnie.
Przeprosiłam mężczyznę, ale uciekał spojrzeniem.
Niedługo po tym, zapomniałam zupełnie o tym wydarzeniu. Wracaliśmy do domu, przejeżdżając przez miejscowość, w
której kiedyś mieszkał ów chłopak, a ja mimowolnie skierowałam wzrok ku
spokojnej tafli wody, przy której brzegu
bawiły się dzieci. Dzieci, które prawdopodobnie
nigdy nie odkryją mrocznej tajemnicy tego jeziora, dla których zawsze będzie tylko miejscem wspólnych kąpieli
i harców...
Cave Canem