Przed paroma godzinami wyrwałem kartkę z kalendarza, dziś siódmy grudnia 1970 roku. Słońce zaczęło powoli oświetlać moje całkiem wygodne mieszkanie w samym środku Bonn. Lokum było bardzo przestronne, a pod ścianą na półkach piętrzyło się chyba 6 milionów książek, to moja biblioteka gromadzona od lat, choć przyznaję, nigdy nie lubiłem czytać, a w czasach szkolnych zawsze uciekałem z lekcji, bo były dobre dla inteligentów, marksistów i innych zwyrodnialców. Książki to głównie okólniki partyjne, różne dzieła dotyczące kwestii rasowych oraz historie i mity o potędze wspaniałych Germanów. Nieco z boku stał stolik, a na nim wczorajsza gazeta oraz mój pierścień SS, który pozostał z tamtych cudownych, jak do niedawna myślałem, lat. Zaraz obok pierścienia leżała przyczyna moich zmartwień, książka włoskiego Żyda, Primo Leviego. Przyznam, że jeszcze w czasach służby dla Heinricha Himmlera jako Standartenführer nigdy bym nie czytał czegoś takiego, to wszak przeczyło naszej nauce. Ale teraz ta książka wpadła mi przypadkiem w ręce, a do głowy powróciły wspomnienia, które już dawno nauczyłem się taić na wypadek jakiegoś przesłuchania, bo przecież wciąż jestem poszukiwany, choć pod innym nazwiskiem. Udało mi się tamtą przeszłość zastąpić zupełnie inną, alternatywną, w której nie mordowałem, nie byłem nienawistny i nie czerpałem z tego szaleńczej przyjemności. W nowych wspomnieniach miałem niższy stopień i ewentualnie wykonywałem rozkazy, nigdy nie byłem w getcie w Warszawie ani w Auschwitz. Teraz wspomnienia na nowo stanęły przede mną, już nie wywołały rozrzewnienia, ale po raz pierwszy przeraziły.
Zacząłem nerwowo przebierać rękami po stole i rozmyślać, czy rzeczywiście to była nienawiść, przecież zawsze myślałem i miałem ku temu powody, bo, jak mówili Hitler, Himmler i naukowcy, Żydzi to wynaturzenie, zły duch dla naszej pięknej historii. Myślałem wówczas nie o nienawiści, ale o wolności, myślałem, że to moje zdanie, bo przecież „Ordnung muss sein” i to przez Żydów nasz naród tyle wycierpiał, tylu ludzi zginęło na wojnie, a oni wbili nam nóż w plecy.
Wtedy, nie wiem czy przez imaginację czy zamierzenie, stanął mi przed oczami Franz. Znaliśmy się dobrze praktycznie od urodzenia, był zawsze pogodny, razem chodziliśmy do szkoły i przez pewien czas razem walczyliśmy na Wielkiej Wojnie. Później nasze drogi rozeszły się i miałem przyjemność zetknąć się z największymi generałami ucieleśniającymi niemieckiego ducha jak Mackensen czy Hindenburg. Gdy spotkaliśmy się z Franzem przypadkiem na ulicy w 1935 roku, zagadnął mnie i spytał: „co słychać?”. Odwróciłem się wówczas i powiedziałem, że musiał mnie z kimś pomylić, przyśpieszyłem kroku, zostawiając go oniemiałego na środku ulicy. Franz był Żydem. Jak się później dowiedziałem, powiesił się w dniu, w którym ja jako członek NSDAP wygłaszałem płomienne przemówienie. Znów imaginacja przed oczyma, ale już nie taka wspaniała, jak wtedy myślałem. Oczywiście wszystko udekorowane, pełno maszerujących SS-manów z różnymi sztandarami i całe masy skandujące nazwisko Hitlera oraz śpiewające pieśni patriotyczne. Pośrodku ja grzmiący o wielkiej misji narodu, by pozbyć się żydostwa z całego świata oraz zapewnić naszym obywatelom przestrzeń życiową! Gdy wieczorem mój kuzyn zakomunikował mi o samobójstwie Franza, odparłem, że był Żydem i żeby nie zaprzątał sobie tym głowy, bo widać „Franz zrozumiał swoje zbrodnie przeciw nam – Niemcom”. Nie dałem po sobie poznać, że w rzeczywistości zdruzgotała mnie ta wiadomość. Przecież nie nienawidziłem go, nie pragnąłem jego śmierci. Nie wiedziałem, co zrobić dalej. Przecież od najmłodszych lat byłem wychowywany jako patriota i człowiek lojalny władzy, która wie, co czyni. Nie zajmowały mnie też ówczesne komentarze dotyczące nocnych zmian w prawie i rozwiązywanie różnych urzędów, bo wiedziałem, że Adolf Hitler chce jak najlepiej dla narodu, a jego przeciwnicy to wrogowie rasy. Jednak wtedy poczułem się wyjątkowo nieswojo.
Następnego dnia nadal jak zwykle wykonywałem swoje obowiązki. Podobne wizje nawiedziły mnie później tylko raz w maju 1943 roku w Warszawie. Gdy nieopatrznie wszedłem w kałużę krwi w getcie, nieomal zwymiotowałem. Jednak ta chwila słabości nie powstrzymała mnie przed kolejnymi mordami. „Zero litości” – wmawiał mi mój dowódca, Stroop. Chociaż nie. Teraz mogę być szczery, to nie on, nie Hitler ani Himmler, sam chciałem zabijać, zło było banalnością dnia powszedniego i bezmyślnie je popełniałem.
Dziś demony przeszłości nagle mnie opuściły, jednak owo uczucie powróciło. Zacząłem rozumieć, że przez ten cały czas byłem głupi, nie myślałem, ale biernie poddawałem się hasłom innych, biorąc je ostatecznie za własne. To mój największy grzech – głupota, nie potrafię nawet dziś odróżnić prawdy od fałszu, mojej biografii od tego, czym ją zastąpiłem. Poderwałem się z fotela, chwyciłem pierścień z trupią czaszką i cisnąłem go w portret Himmlera, szkło rozprysnęło się po pokoju, a rama uderzyła ze szczękiem o podłogę. Podbiegłem do komody i wyciągnąłem starego Lugera. Przeładowałem i włączyłem radio, by zagłuszyć wystrzał. Spiker zaczął mówić: „Dziś, siódmego grudnia kanclerz RFN, Willy Brandt podpisał akt normalizujący stosunki z Polską, później kanclerz uklęknął przed Pomnikiem Bohaterów Getta…”. Palec drgnął na spuście…
Gdyby nie zwierzenia Jürgena Stroopa, wysłuchane we wspólnej celi, a następnie opisane przez Kazimierza Moczarskiego w „Rozmowach z katem”, to opowiadanie by nie powstało.
Tomasz Hołysz